Co to za pociąg […]
Teksty
Czy poziomowi kultury winien na pewno tylko kryzys?…
Fakt, że mamy właśnie kryzys ekonomiczny jest powszechnie, czasem wydaje mi się, że nawet zbyt powszechnie, znany. Zwyczaj oszczędzania, nie tylko w takich razach, głównie na kulturze, zwłaszcza tej nazywanej „wysoką” też nie jest, niestety, niczym nowym.
Zaraz po Nowym 2012 Roku dopadła mnie jednak wiedza, której – przyznaję otwarcie – wolałabym nie posiadać. Otóż, okazuje się, że – przynajmniej w warszawskich i podwarszawskich centrach i ośrodkach kultury (a mam podstawy sądzić, iż gdzie indziej jest wcale nie lepiej) miejsca dla bardów, czyli mówiąc w skrócie dla mądrego wrażliwego i empatycznego słowa, oraz muzyki, zrobiło się raptem znacznie mniej niż było. A i dotąd nie było nadzwyczajnie.
Wielu kierowników i dyrektorów tych lokalnych przybytków kultury tłumaczy to oczywiście mizerią finansową. Moja, nie tylko kobieca, intuicja podpowiada jednak, że to tylko wygodna wymówka. Stosowana, bo trudna do podważenia. Powtarzana często, bo zrozumiała dla każdego. A że takie wyjaśnienie jest nie całkiem prawdziwe, to już całkiem inna sprawa. Przecież na – miałkie w formie i treści – przedsięwzięcia z kręgu kultury masowej pieniądze się jednak znajdują…
Że niby prawa rynku? Że realizuje się to na co przyjdzie większa grupa widzów? Powtórzę tu, mocno już wyeksploatowany, banał. Im bardziej będzie się schlebiać, I TO W MIEJSCACH UTRZYMYWANYCH PRZEWAŻNIE Z ŚRODKÓW PUBLICZNYCH, pospolitym gustom, tym coraz bardziej pospolite one będą. I zamiast sztuki pozostanie bełkot.
W związku z tym, naturalnie przy założeniu, że nie chce się społeczeństwa przygłupów, w tej sprawie na polepszenie sytuacji ekonomicznej czekać nie można. Bo stosik z forsy się kiedyś, prędzej lub później powiększy i będzie ją można wydawać. Tyle, że wtedy może się okazać, że – w każdym razie w kulturze – to SENSOWNIE nie ma już ani na co, ani dla kogo.
„A mnie jest szkoda…” nie tyle, parafrazując klasyka, nie tyle, „lata”, co lat pracy i pokładów cudowności wielu polskich artystów. Że wymienię tylko dla przykładu, i z pełnym szacunkiem dla Wszystkich pozostałych: Elżbietę Wojnowską, Elżbietę Adamiak, Antoniego Murackiego, Mirosława Czyżykiewicza, czy Pawła Orkisza.
(autorka: Ewa Karbowska)
Dlaczego warto przyjść do „Saloniku z Kulturą”?
W weekend, w „Saloniku z Kulturą”, prowadzonym przez Antoniego Murackiego, wystąpiły gwiazdy polskiej estrady: Ewa Kuklińska, Stanisław Zygmunt, Tadeusz Drozda
W Białołęckim Ośrodku Kultury, mieszczącym się przy ul.Vincenta van Gogha 1, po raz kolejny odbyła się interesująca impreza kulturalna. Tym razem Antoni Muracki, gospodarz „Saloniku z Kulturą”, zaprosił na scenę gwiazdy polskiej estrady: Ewę Kuklińską, Stanisława Zygmunta, Tadeusza Drozdę oraz Krzysztofa Dauszkiewicza.
Zadaniem „Saloniku z kulturą” jest prezentacja twórczości literacko-muzycznej wysokiej klasy. Antoni Muracki nawiązuje w ten sposób do dobrych tradycji polskiego kabaretu literackiego, piosenki, w której tekst i muzyka mają jakiś sens, wspaniałych wzorców polskiej poezji i teatru.
W piosence otwierającej każdy spektakl śpiewa publiczności:
Salonik, salonik,
pewnie świata nie zmieni – bo jak
lecz przed światem w nim można się schronić,
bo niepowtarzalny ma smak
[…]
Może uda się ocalić wśród bełkotu
kilka myśli, parę wierszy, jakąś pieśń?
I choć trudno będzie wygrać nam z głupotą,
to przynajmniej łatwiej przyjdzie nam ją znieść.
Czerwcowy „Salonik” miał być wesoły. I taki był, pomimo śmierci Tomasza Służewskiego. Prowadzący imprezę konferansjer i bard podzielił się z białołęcką publicznością przypuszczeniem, że zmarły dyrektor BOK wcale by sobie nie życzył zmiany charakteru przedstawienia z powodu swojej śmierci.
Na scenie wystąpiła rewelacyjna aktorka, tancerka i piosenkarka Ewa Kuklińska, która wykonała największe światowe przeboje gwiazd estrady i filmu (blondynek). Jej nastrojowym przeciwieństwem był satyryk, felietonista, tekściarz, poeta, piosenkarz, gitarzysta i kompozytor Krzysztof Daukszewicz. Wyciszonym tonem dzielił się z publicznością przede wszystkim osobistą refleksją dotyczącą postępowania ludzi reprezentujących nas w Sejmie i Senacie. Obojgu artystom udało się porwać publiczność do wspólnej zabawy, a Ewa Kuklińska nawet zaprosiła miłośnika „Saloniku”, pana Stanisława na scenę. Ich wspólny występ został nagrodzony rzęsistymi oklaskami
Nikogo nie zawiódł kolejny mistrz sceny kabaretowej, polski satyryk, komik, aktor, pełen autoironii Tadeusz Drozda. Opowiadał on różne zabawne historyjki ze swojego życia. Dał też popis tańca i śpiewu, wykonując własny utwór w rytm muzyki disco polo, czym bardzo rozbawił ludzi siedzących na widowni. Równie doskonałym poczuciem humoru oraz inteligentną grą z widzem wykazał się satyryk Stanisław Zygmunt. On także nie stronił od śpiewu, chociaż jego głównym atutem jest kabaretowy monolog (jak sam przyznał).
Warszawski wieczór poezji, muzyki i satyry tradycyjnie zakończył cytowaną powyżej piosenką, Antoniego Murackiego.
Warto przyjść do „Saloniku z Kulturą”. Polecam!
(Tekst i zdjęcia- Ewa Krzysiak wiadomości24.pl 6.06.2011)
EWA KRZYSIAK O SALONIKU W WARSZAWSKIM BIAŁOŁĘCKIM ÓŚRODKU KULTURY – 11 WRZEŚNIA 2011.
Największe hity poezji śpiewanej w Białołęckim Ośrodku Kultury
W niedzielny wieczór na scenie Białołęckiego Ośrodka Kultury, mieszczącego się przy ul. Vincenta van Gogha 1, miłośnicy piosenki poetyckiej usłyszeli największe hity. Wykonywali je znakomici artyści: Małgorzata Zwierzchowska, Żanna Gerasimowa, Aleksander Gierasiński i grupa Bez Jacka. Spotkanie prowadził Antoni Muracki.
Cykl spotkań noszący tytuł „Salonik z kulturą” rozpoczął gospodarz – Antoni Muracki. Podziękował wszystkim osobom przybyłym do BOK. Co prawda tym razem sala nie pękała w szwach, ale jedynym powodem niskiej frekwencji była słoneczna pogoda, która spowodowała wyjazd wielu miłośników saloniku poza miasto, na łono natury.
Jako pierwszy wystąpił Aleksander Grotowski i wykonał oryginalnego „Bluesa ze słowikiem”. Kolejny zaśpiewany przez niego tekst poetycki „Spacer starszego pana” z pewnością poprawił samopoczucie znajdujących się na sali seniorów. Dla odmiany zawołany bard i gitarzysta popisał się wyczuciem pure nonsensu w najczystszym, wydaniu a’ la Witkacy.
Niezwykle ciepło białołęcka publiczność przyjęła Małgorzatę Zwierzchowską, która powróciła na scenę po przerwie spowodowaną ciężką chorobą. Wspólnie z Aleksandrem Grotowskim wykonała piosenki skomponowane między innymi do tekstów Andrzeja Waligórskiego. Znalazły się wśród nich takie utwory jak: „Pogodny poranek ojca Chudzielaka”, „Starszy sierżancie”, „Export – import” czy „Ballada ćwiczebna na tempo i dykcję”
Widzowie mieli również szansę obcować z niezwykle muzykalną poetką, kompozytorką, obdarzoną rozlicznymi talentami, a śpiewającą po rosyjsku Żanną Gerasimową. Rosyjska piosenkarka urzekła publikę własnymi utworami o miłości oraz klasycznymi romansami Wertyńskiego. Akompaniował jej Florian Ciborowski.
Na koniec spotkania niezwykle przepięknie i nastrojowo zabrzmiały piosenki w wykonaniu grupy Bez Jacka w składzie: Zbigniew Maria Stefański, Jarosław Horacy Chrząstek, Wojciech Sokołowski, Mariusz Wilke. Ich repertuar został oparty na poezji Leśmiana. Harmonijne brzmienie było wspaniałym dopełnieniem treści wiersza, który znacząco zyskał na pięknie i znaczeniu w każdym słowie i każdej poetyckiej strofie. Moją uwagę przykuły „Bociany”, opowiadające o pragnieniu jakie drzemie w każdym z nas i o szukaniu swojego miejsca na Ziemi.
Wielkie słowa uznania należą się prowadzącemu salonik Antoniemu Murackiemu, za dobry gust i doskonałą orientację w doborze wykonawców. Rokuje to naprawdę pozytywnie na przyszłość tego muzycznego cyklu w Białołęce, która chętnie gości w miejscowym ośrodku kultury tak wspaniałe osoby. Natomiast artyści stworzyli niepowtarzalny nastrój pełen naturalnego piękna i harmonii.
Warto przyjść do Saloniku!
(FOTO EWA KRZYSIAK)
Fragment wywiadu dla „Głosu Pruszkowa” – z Antonim Murackim rozmawiał Adam Fietkiewicz – lato 2011
„Ja mam wtedy sukces jak w trzech pierwszych rzędach ludzie płaczą”
Ma 54 lat, 9 gitar, 3 autorskie płyty, w tym platynową. Wirtuoz gry na gitarze i autor inteligentnych tekstów piosenek. Założyciel znanego „Saloniku z kulturą” oraz tłumacz i wykonawca utworów Jaromira Nohavicy. Prywatnie mieszkaniec Żbikowa. Jego motto życiowe brzmi: „być autentycznym i prawdziwym”. Bard, pieśniarz i poeta – Antoni Muracki.
Redakcja: – Skąd się Pan znalazł w Pruszkowie?
Antoni Muracki – Mieszkali tu moi przyjaciele, a wychowałem i urodziłem się w Warszawie na Woli. W życiu dorosłego człowieka, przychodzą takie chwile, że trzeba, odnaleźć trochę spokoju, dlatego postanowiliśmy się tutaj, bliżej przyjaciół, przenieść. W tym roku minie 10 lat.
R. – Czy jest Pan samoukiem gry na gitarze, czy wychowankiem szkoły muzycznej?
A.M. – Moja przygoda z muzyką zaczęła się w wieku 8 lat. Zacząłem wtedy uczyć się w ognisku muzycznym na akordeonie. Skończyłem podstawową szkołę muzyczną i zdałem egzamin. Ale, jak każdemu niemal młodemu chłopakowi w latach 70, marzyła się gitara.
R. – Skąd się wzięło zainteresowanie poezją śpiewaną?
A.M. –Poezja śpiewana to jednak coś innego niż piosenka autorska, gdzie autor słów i muzyki jest jednocześnie wykonawcą. Tu wszystkie te trzy elementy są jednakowo ważne. Przy gatunku „poezja śpiewana” ktoś bierze tomik wierszy, pisze do tego muzykę, lepszą bądź gorszą i dobrze by było, by miał do tego powód, bo nie widzę sensu tworzenie słabej muzyki do dobrego tekstu. Nie widzę powodu, bo sam tekst Grochowiaka czy Czechowicza(?), ma swoją własną muzykę. I jeżeli muzyka, którą dokładamy do piosenki, nic nie wnosi, nic nie daje, nie stanowi jakiś rozszerzeń interpretacyjnych, a tak było przez długie lata z poezją śpiewaną, z wyłączeniem może Eli Adamiak, która do Harasimowicza robiła piękne rzeczy, to wiersz mógłby, i powinien funkcjonować nadal samodzielnie.
R. – Ale ogólnie przyjęło się mówić „poezja śpiewana”?
A.M. – Właśnie ogólnie się przyjęło mówić „poezja śpiewana” i wszystko wrzucać do jednego worka. Próbuje się piosenkę autorską zaszufladkować, niezależnie od jej stylistycznej różnorodności. Myślę, że do każdego twórcy trzeba podchodzić indywidualnie. Bo ja na przykład się nie utożsamiam z określeniem „kraina łagodności”. Moje teksty w żadnym przypadku nie są łagodne i grzeczne. Próbuję słowem zmieniać rzeczywistość, a nie godzić się z nią. Oczywiście są też wiersze o miłości, przyjaźni i te mają charakter mniej buntowniczy. Ale po co komu ten podział na kategorie i szufladki? Każdy twórca jest indywidualny i albo jest dobry i przekonujący, albo nie…
R. – Czyli, jest Pan…?
A.M. – Ja jestem Antoni Muracki.
R. – I gra Pan…?
A.M. – Gram swoją muzykę, do swoich tekstów. Nawet nie zawsze jest to poezja. To są teksty piosenek. Ja piszę poezję, piszę wiersze i one się rządza inną metryką, inną strukturą.
Jeżeli w moich tekstach piosenkowych gdzieś sie pojawia poezja, to bardzo dobrze. Jeżeli ktoś usłyszy jakieś poetyckie echa, czy trafne porównania, to się z tego bardzo cieszę. Natomiast nie jest to stricte poezja. To jest forma łączna; mam 3- 4 minuty w piosence, żeby przekazać jakieś emocje, działając poprzez słowo i muzykę.
R. – Kiedy i jakie okoliczności sprzyjały poznaniu Jaromira Nohavicy?
A.M. – Poznałem go w 1998 roku na koncercie w Warszawie, w Teatrze na Woli. Poraziła mnie jego wrażliwość, jego muzykalność i charyzma. No, wtedy może jeszcze nie był taki charyzmatyczny, jakim stał się o później, bo był trochę zestresowany tym występem. Był pierwszy raz w Warszawie i obawiał się trochę reakcji widowni. Pierwsze osiemnaście tekstów Jaromira przetłumaczyłem raczej sercem niż głową, bo nie znałem języka, a słownika czesko – polskiego nie było. Były turecko – polskie, chińsko – angielskie. Wszystkie były, tylko słownika najbliższych naszych sąsiadów, Czechów nie mogłem kupić.. Bazowałem więcna tłumaczeniach filologicznych swojego kolegi Tomka Lasoty, który mieszkał długo w Czechach. Zdobyłem telefon do Jaromira, dowiedziałem się, że będzie w 1999 w maju grał w Opolu. Pojechałem tam. On już wtedy cieszył się dość dużą popularnością w swoim kraju, a u nas w ogóle nie był znany. Kompletnie. Nawet próbowałem zarazić kilku kolegów tłumaczy i twórców tym projektem „Jaromirowym” (chodzi o płytę „Świat wg Nohavicy”), ale nikt nie podjął wyzwania , więc zrobiłem to sam. Pokazałem to Jarkowi w Opolu i chyba ta robota spodobała się mu. I tak zaczęła nasza współpraca i przyjaźń, która trwa już ponad 12 lat. Potem zaowocowało to tym, że zostałem managerem Jaromira na Polskę. A sześć lat temu, zaprosiłem do nagrań znakomitości polskiej sceny: Edytę Geppert, Sojkę, Zamachowskiego, „Wolną Grupę Bukowina”, Sikorowskiego, Daukszewicza, ale też i swoje dzieciaki Aleksandra i Jakuba. I powstała płyta „Świat według Nohavicy”.
Moja żona jest artystką malarzem, więc stworzyła całą szatę graficzną. To było bardzo trudne przedsięwzięcie,trwające niemal 3 lata, realizowane w 5 studiach, z udziałem ok. 40 wykonawców i muzyków. Powstał dwupłytowy album piosenek Nohavicy w moich tłumaczeniach, w wykonaniu moimi i moich przyjaciół. Płyta spodobała się słuchaczom na tyle, że zdobyła status platynowej. Potem telewizja nakręciła koncert „Świat według Nohavicy”, który odbył sie w Olsztynie w ramach Spotkań Zamkowych „Śpiewajmy poezję”. Z tego materiału powstała z kolei płyta DVD „Świat według Nohavicy – live”.
R. – Czy przez Nohavicę nie zbacza Pan ze swojej drogi?
A.M. – Nie. Powiem tak – przy Jarku zatęskniłem ponownie za sceną, bo miałem trochę przerwy. Nabrałem ponownie ochoty do większej aktywności twórczej. Przygoda z Jarkiem spowodowała, że znowu byłem bliżej scen. A trasy Jaromira nie były znów takie częste. Więc miałem czas, żeby pisać swoje teksty i na to, żeby tłumaczyć Jego utwory. Ja robię bardzo dużo rzeczy jednocześnie, może nawet za dużo. Godziłem te dwie czynności, czyli koncerty Jaromira, i uprawianie własnego poletka. W tym czasie nagrałem przecież trzy autorskie płyty. Toczyło się to równolegle. Oczywiście, Jaromir jest to wielką osobowością i zawsze istnieje obawa, że będziemy podlegać jej wpływowi, że przejmiemy jej język muzyczny czy literacki. To nie jest moja rola, żeby oceniać na ile moje rzeczy, które powstały po poznaniu Jaromira, są pozbawione Jego wpływów. Myślę, że są jednak inne, bo mamy inną wrażliwość muzyczną. To jest wzajemne przenikanie. Ja myślę, że Jarek coś brał ode mnie, z mojej muzyki, ponieważ słuchał moich tekstów, słuchał mojej muzyki, ja coś może brałem od niego. Na tym polega rozwój muzyczny, artystyczny, że poznajemy ludzi i nasiąkamy nimi.
R. – Czy to, że Pan propaguje czeskich bardów oznacza, że w Polsce nie ma dobrych poetów?
A.M. – Są dobrzy poeci i staram się ich dostrzegać.. Jak się Pan rozejrzy po moich ścianach, to Pan zobaczy głównie polskich artystów i twórców. Mam agencję koncertową i zapraszam na swoje koncerty, na „Saloniki z kulturą”, na festiwale, które tworzę, a mam ich dwa – głównie polskich artystów. Natomiast kultura czeska na tyle jest fascynująca i fenomen śpiewania w Czechach na tyle mnie ujął, a coraz lepiej znam język czeski, że zrobiłem festiwal „Praha na Pradze”, gdzie zaprosiłem 13 czołowych kapel czeskich. Nie tylko z tak zwanego gatunku autorów śpiewających, ale też był znakomity zespół „Buty”, kultowy „Jablkoń”, byli „Indy i Wich”, kapela hip-hopowa, była „Patrola”, która jest stricte kapelą folkowo miejską. O tym w Polsce nikomu się nie śni, co tam sie dzieje, jaki tam jest bogaty ruch muzyczny. Powiem tylko tyle, że jest tam 700 kapel countrowych. W kraju, który jest 4 razy mniejszy od Polski i ma tylko 10 mln ludzi. I to zawodowych nie jakiś szarpidrutów. Czym to jest spowodowane, ten fenomen? Atym, że oni przede wszystkim mają gdzie grać. Mają miejsca, mają festiwale, o których my możemy tylko pomarzyć. Ktoś stworzył w Czechach warunki dla rozwoju rodzimej twórczości. Proszę sobie wyobrazić, że w Ostrawie na jednej ulicy, o nazwie Stodolny jest 90 klubów muzycznych. Ona ma 500 metrów długości. Tam są tylko kluby muzyczne. Można przez 4 dni od czwartku do niedzieli, non stop, z przerwami na godziny poranne, posłuchać każdego rodzaju muzyki – jazzu, bluesa, hip-hopu, rapu, ballady, country, itd. Wypić piwo, zmienić klub, wybrać coś dla siebie i żyć muzyką przez trzy dni. To taki Nowy Świat na odcinku od „palmy” do Świętokrzyskiej, gdzie jest100 klubów muzycznych a Ostrawa ma 4 razy mniej mieszkańców niż Warszawa.
Jak wjeżdżam do Czech, to słyszę czeską muzykę, a jak wracam z Czech, to słyszę angielską. Taka jest miedzy naszymi krajami różnica mądrości, podejścia do rodzimej twórczości. Robię wszystko, żeby propagować polską sztukę, muzykę, poezję. Wsłuchujemy się w anglosaskie, czwartorzędowe produkcje o głupich słowach, prymitywnej muzyce. A nasze piosenki nadaje się w radiu o wpół do trzeciej rano. W Czechach jest inaczej, artyści nie muszą pracować na taksówkach, nie muszą zakładać sklepów z obuwiem, tak jak u nas. Media skutecznie oduczają nas obcowania z polską piosenką…
R. – Jak Pan ocenia polski rynek poezji śpiewanej?
A.M. – Jedno powoduje drugie. To znaczy, jeżeli nie ma nas w mediach, to ma to oczywiste przełożenie na rynek muzyczny. Rynek muzyczny w Polsce jest zdominowany przez trzy duże firmy majors’ów i to oni wiedzą, co chcą sprzedawać i oni to sprzedają. Poprzez wpływ na media, poprzez tworzenie play list. Dyrektor muzyczny Polskiego Radia, nie może w rozmowie ze mną nadać mojej piosenki. Tylko Roda Stewarta! Ta rozrywka jest w pewnym sensie sprzedana, jest to rozdzielnik, w który czasami ktoś się tam wepchnie. Grzegorzowi Turnauowi udało się. Zresztą bardzo go lubię i pozdrawiam.
R. – A co poza muzyką?
A.M. – Wędkuje. Lubię przyrodę, więc często wyjeżdżam w dzikie miejsca, tam lubię kontemplować. Stamtąd płynie dużo inspiracji. Lubię spotykać się z ludźmi. Lubię też samotność. Jak jestem sam i tworzę. Natomiast bardzo mi potrzeba ludzi, żeby mnie budowali, kontaktów, rozmów z innymi artystami.
R. – Jakie jest Pan motto przewodnie w życiu?
A.M. – Być autentycznym, prawdziwym.
R. – Jakie są najbliższe plany na przyszłość?
A.M. – Poza agencją koncertową, prowadzę od 13 lat Fundację Artystyczną TST, co w rozwinięciu brzmi: „trochę starszych talentów”. I organizuję dzięki niej wiele koncertów. Pozyskuję środki z różnych źródeł ,zarówno prywatnych jak i publicznych, ale też i unijnych.
Zrobiliśmy przez fundacje kilkaset występów czy projektów edukacyjnych dla dzieci . Jest tego bardzo dużo. Stworzyłem festiwal „Kultura bez barier”, przy wsparciu środków PFRON-u, czyli państwowego funduszu rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Tworzę koncerty integracyjne. Spotykają się artyści z niepełnosprawnością. Zdolni śpiewacy, muzycy, tancerze i ze zdrowymi kolegami artystami tworzą spektakl, widowisko, koncert. Wspólnie przełamując pewien stereotyp barier myślenia. I jeden z takich koncertów będzie w Pruszkowie 10 września w PSM przy Hubala. Następnie „Salonik z kulturą”. To jest moja inicjatywa i mój autorski pomysł. Ze śpiewającymi aktorami, z ludźmi, których, na co dzień rzadko się widuje w przestrzeni publicznej. Najprawdopodobniej odbędzie się 25 września i 27 listopada. Kto wystąpi?. W „Kulturze bez barier”: „Grupa bez Jacka”, znakomici interpretatorzy poezji Leśmiana i również swojej własnej, Olek Grotowski, który jest związany z twórczością Andrzeja Waligórskiego. Jako niespodzianka prawdopodobnie wystąpi Małgosia Zwierzchowska, która po ciężkiej chorobie wraca do śpiewania. Natomiast 25 września obsada jest iście gwiazdorska, bo wystąpi Joanna Trzepiecińska z Bogdanem Hołownią. Mogę ich słuchać długo i namiętnie, bo repertuar zaiste przeuroczy. Wystąpi mój przyjaciel, tłumacz, poeta, aktor Andrzej Ozga ze swoim autorskim recitalem. Jako bonus pojawi się Wit Michaj, w repertuarze cygańskim i rosyjskim. Tak więc – zapowiada się ciekawie.
Jeżeli chodzi o plany na ten rok, to pracuje nad swoją czwartą autorską płytą, która jest na ukończeniu.
Przy okazji, chcę podziękować Tomkowi Malczykowi oraz Grzegorzowi Zegadle, że coś ułatwili mi artystyczną egzystencję w mieście, gdzie obecnie mieszkam.