Z Wiednia na wozie mnie przywieźli pewnej zimy

Na brzeg Wełtawy w zaspę śniegu wyrzucili

Do szpiku kości przemarznięty – czułem głód

Czeski wyżeł – der tchechische Hund.

Haf, haf.

I każdy, kto mnie ujrzał wnet odwracał głowę,

jedynie pański stangret w końcu się zlitował.

Z kozła zawołał: „Hejże, młody, jeśli masz choć trochę sił

spróbuj wskoczyć”, więc wskoczyłem , będę żył.

Haf, haf.

W stajni od koni biło ciepło, choć na dworze skrzypiał śnieg,

„za parę kości, miskę wody będę pana, hrabio, strzegł”.

Bracia wilki węszą w lesie tropy łań,

ja waruję u drzwi, całkiem sam.

Haf, haf.

Bez rodowodu, bez imienia i obroży,

do swoich mi daleko, z panem nie po drodze

Na pozdrowienie nie odpowie, bo to graf,

choćbym wył z całych sił – haf, haf.

Mijają lata, staram uczyć się wdzięczności,

gdy pan pogłaszcze, gdy pochwalą mnie jejmości.

Już i woźnica pod Verdun zaginął gdzieś,

a ja wyję do księżyca, bom pies.

Haf, haf.

Gdy pod listopad znów usłyszę z lasu strzały

i będą spadać do jeziora kaczki białe,

ja w głębi psiego serca znów poczuję zew,

gdzieś bym biegł, gdzieś bym biegł, tak biegł…

Haf, haf.

Za rok lub dwa, a wiem, wypadnie w końcu na mnie,

Na grobie mi połóżcie mały czeski kamień.

Już człowiek brak nagrobka mógłby ciężko znieść,

a cóż pies, a cóż dopiero pies…