Od lat dwudziestu z okładem
życie pozbawia mnie złudzeń:
kobieta, z którą się kładę
tą samą jest – gdy się budzę.
Wszak szans jest raczej niewiele,
że w jednym miejscu i czasie
w konkretnym, mniej więcej, celu
tą samą wciąż spotyka się.
Po nocy jeszcze się łudzisz,
gdy jesteś po dwustu gramach.
Nic z tego, kiedy się zbudzisz
nad ranem, patrzysz – „Ta sama!”
A myślę, że w sprzyjających
okolicznościach przyrody
ożywić mógłby mój pejzaż
obiekt ciut mniej zabytkowy…
Być piękny, smukły i lśniący,
zawsze otwarty – tu haczyk:
dla wszystkich zwiedzających –
więc również i dla rogaczy.
Przyznaję, mogło być gorzej,
wizja szatańska się wdziera,
budzę się niczym w horrorze
i widzę Leszka Bergera
lub koszmar z Ulicy Wiązów,
z grubą tapetą, choć w stringach,
ujawnia się dość rozwiązłą
blondyną po trzech liftingach.
Już lepszy niż ta loteria
szept, co do szału podnieca:
„Jestem dziś dzika jak preria!
Podrap mnie, stary, po plecach”.
I żadna świtu odmiana
w bliskiej przyszłości nie czeka.
Choroba lepsza – gdy znana
I zaoszczędzę na lekach