ANTONI MURACKI POD PIÓREM INNYCH
Fakt, że mamy właśnie kryzys ekonomiczny jest powszechnie, czasem wydaje mi się, że nawet zbyt powszechnie, znany. Zwyczaj oszczędzania, nie tylko w takich razach, głównie na kulturze, zwłaszcza tej nazywanej „wysoką” też nie jest, niestety, niczym nowym.
Zaraz po Nowym 2012 Roku dopadła mnie jednak wiedza, której – przyznaję otwarcie – wolałabym nie posiadać. Otóż, okazuje się, że – przynajmniej w warszawskich i podwarszawskich centrach i ośrodkach kultury (a mam podstawy sądzić, iż gdzie indziej jest wcale nie lepiej) miejsca dla bardów, czyli mówiąc w skrócie dla mądrego wrażliwego i empatycznego słowa, oraz muzyki, zrobiło się raptem znacznie mniej niż było. A i dotąd nie było nadzwyczajnie.
Wielu kierowników i dyrektorów tych lokalnych przybytków kultury tłumaczy to oczywiście mizerią finansową. Moja, nie tylko kobieca, intuicja podpowiada jednak, że to tylko wygodna wymówka. Stosowana, bo trudna do podważenia. Powtarzana często, bo zrozumiała dla każdego. A że takie wyjaśnienie jest nie całkiem prawdziwe, to już całkiem inna sprawa. Przecież na – miałkie w formie i treści – przedsięwzięcia z kręgu kultury masowej pieniądze się jednak znajdują…
Że niby prawa rynku? Że realizuje się to na co przyjdzie większa grupa widzów? Powtórzę tu, mocno już wyeksploatowany, banał. Im bardziej będzie się schlebiać, I TO W MIEJSCACH UTRZYMYWANYCH PRZEWAŻNIE Z ŚRODKÓW PUBLICZNYCH, pospolitym gustom, tym coraz bardziej pospolite one będą. I zamiast sztuki pozostanie bełkot.
W związku z tym, naturalnie przy założeniu, że nie chce się społeczeństwa przygłupów, w tej sprawie na polepszenie sytuacji ekonomicznej czekać nie można. Bo stosik z forsy się kiedyś, prędzej lub później powiększy i będzie ją można wydawać. Tyle, że wtedy może się okazać, że – w każdym razie w kulturze – to SENSOWNIE nie ma już ani na co, ani dla kogo.
„A mnie jest szkoda…” nie tyle, parafrazując klasyka, nie tyle, „lata”, co lat pracy i pokładów cudowności wielu polskich artystów. Że wymienię tylko dla przykładu, i z pełnym szacunkiem dla Wszystkich pozostałych: Elżbietę Wojnowską, Elżbietę Adamiak, Antoniego Murackiego, Mirosława Czyżykiewicza, czy Pawła Orkisza.
(autorka: Ewa Karbowska)
„Wg Antoniego (Murackiego) świat”
i czarów moc na dziewięć gitar
czule zaklętych na trzech płytach
i mgła nostalgii w komentarzach –
wszystko się zdarza
a na dodatek jeszcze czasem
– ze szmerów słyszanych pod lasem
o których milczeć nie wypada –
magia się skrada
jest miejsce gdzieś
PO DRUGIEJ STRONIE na strach że poznasz katatonię
i wątpliwości nie wykrzyczysz – z poważnych przyczyn
nadzieja na siłę przesłania
z niej ŚWIAT stworzony DO SKŁADANIA –
zajęcie dla już starych dzieci;
coś z sensem sklecić
i jeszcze rankiem człek się boi
że może ciut ZA BLISKO STOISZ –
choć tak się wiele przydarzyło…
na przykład miłość
i parę lat dla braci Słowian
– schowanych w nutach u wezgłowia –
z których wyczytać wciąż się da
o życie gra
brzmi więc z Ostrawy Nohavica
– przez los rzucona rękawica –
a z Petersburga Rozenbaum –
w dziesiątkę strzał?…
a z rzadka – w piątek lub niedzielę –
zatęskni czasem się za Brellem
bądź też przed widmem nowych klęsk
strzeże Brassens…
tak to z poezją bard się wadzi
ale – jak dotąd – Jej nie zdradził
– acz Jej nadawał rys luzacki –
Tolek Muracki
(Ewa Karbowska 23.12.2011)
„Kultura bez barier”. Relacja dziennikarki obywatelskiej T
„Kultura bez barier”
Autor: Tekst Dzięki wsparciu instytucji pozarządowych i dostępnych funduszy umożliwiono występ niewidomemu piosenkarzowi Romanowi Roczeniowi. Obdarzony silnym, bardzo ekspresyjnym i ciekawym głosem potrafił wydobyć nowe znaczenia ze znanych już przebojów. Na długo zapadnie w pamięć wykonana przez niego kompozycja do słów Jacques’a Brela „Amsterdam”. Równie wyrazista była twórcza interpretacja piosenki Marka Grechuty: „Tyle było dni…” z wiecznie aktualnym przesłaniem niezapomnianego barda i poety polskiej piosenki:
„Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy…”
Widzowie mogli także posłuchać wykonywanych przez niego pieśni Leonarda Cohena.
Roman Maciejewski-Varga zapoznał zebranych z poezją. Listopadowy nastrój sprzyjał przypomnieniu wiersza przedwcześnie zmarłego młodego poety Pawła Zalewskiego z Warszawy. Publiczność usłyszała więc nie tylko to, co sam stworzył Roman Maciejewski-Varga, lecz również jego literackie inspiracje.
Weteran polskich festiwali i przeglądów piosenki, Tomasz Kordeusz wzruszał i przypominał swoje ballady. Szczególnie warto wspomnieć smutny song poświęcony staremu, olsztyńskiemu kinu „Awangarda”, którego już nie ma, bo zamiast niego istnieje nowoczesny multiplex. Jednak w nim wcale nie ma kina studyjnego, ani autorskiego, tylko importowane z USA kasowe przeboje.
Do tych zmian nawiązał także sam konferansjer i piosenkarz w jednej osobie – Antoni Muracki. Zaśpiewał on dwie piosenki o agresywności kultury masowej i coraz bardziej powszechnej dominacji bylejakości w życiu codziennym.
Później na scenę zawitała Wolna Grupa Bukowina legendarny przebój tej formacji muzycznej zabrzmiał na początek i koniec ich występu. „Majster Bieda” otworzył cudowną kolekcję piosenek skomponowanych do słów założyciela grupy Świętej Pamięci Wojtka Belona, Adama Ziemianina i oryginalnych, krakowskich poetów zafascynowanych twórczością Jerzego Harasymowicza. Słuchając ich piosenek można było zarówno poczuć zapach wiatru na Ponidziu, jak też smak potraw i napojów wyskokowych w barze na Stawach.
Wojtek Belon, legendarny bard Wolnej Grupy Bukowina był wesołym człowiekiem z poczuciem humoru i fantazją. A więc oprócz refleksyjnych, poetyckich nastrojów były także lżejsze, krótkie piosenki, jak ta o zajączku, czy inne o człowieczej codzienności. Wolna Grupa Bukowina zaprezentowała swoje najpiękniejsze piosenki.
Ten trwający trzy godziny koncert nikomu się nie dłużył, a ponadto cała sala huczała od braw, jakie słusznie należały się występującym artystom. Ci z kolei, dziękując za oklaski wyrazili nadzieję, że może kiedyś uda im się powrócić do publiczności na warszawskiej Białołęce. Jak zawsze, panowała tutaj niezwykle sprzyjająca artystom atmosfera.
Z
Ewa Karbowska:
To, w istocie jego pozorności, mało odkrywcze pytanie, o ludzi, sprawy, emocje i rzeczy w życiu najważniejsze stawiałam już, prywatnie i publicznie, wielu osobom. A postawienie go Tobie, nie wiedzieć czemu, jakoś się nie przydarzyło…
Antoni Muracki:
Ale to chyba nie moja wina?
E.K:
No jasne, że nie. Ale też i nie zasługa. Mogłeś powiedzieć nie pytany.
A.M.:
OK. Nie powiedziałem. Spróbujmy więc naprawić nasz wspólny błąd. I pozostańmy z nadzieją, że za omyłkę lub niedopatrzenie uznają to także inni, na przykład
czytelnicy.
E.K:
Bo ta nadzieja to nobilitacja dla nas obojga?…
A.M.:
Nie. Bo, chodzi , jak rozumiem NAPRAWDĘ, o to kto i co jest najważniejsze. A nie to na ile zgrabnie potrafimy się przekomarzać i co najlepiej zaspokaja Twoją i moją ewentualną próżność.
E.K.:
W porządku. Więc kto i co jest dla Ciebie najważniejsze?
A.M.:
Na pytanie „KTO?”, odpowiem tak samo mało oryginalnie, jak większość ludzi na świecie. Powiem, że Rodzina i Przyjaciele. Dodam też, że bez ich wsparcia, albo i kubła zimnej wody wylanego na głowę, nie byłbym dziś ani tym, kim jestem, ani w tym miejscu, w którym jestem.
E.K.:
Wierzę w Twoją szczerość, ale ten poziom ogólności dotyczy przecież każdego człowieka.
A.M:
Uprzedzałem przecież, że nie będę tu nikim wyjątkowym. Mówię tak, bo w moim przypadku to również prawda. Ci którzy dobrze mnie znają mogliby nawet zaświadczyć, że „prawda jak cholera”.
Oczywiście, dodatkowo, jako ktoś „od pióra, sceny, poezji, muzyki i estrady”, bardzo cenię sobie moją publiczność. I nie jest to chęć taniego przypodobania się. Mam pełną, czasem wręcz dojmującą, świadomość, że, szczególnie teraz, gdy to co robię wylądowało w artystycznej niszy, bez niej, wysmakowanej i refleksyjnej, umiejącej zatrzymać się w pół kroku, a nawet wstrzymać oddech, ja „sztuki sługa”, po prostu nie istnieję.
E.K.:
Przejdźmy więc do tego „CO?” jest dla Ciebie najważniejsze. I jako dla człowieka i wtedy, gdy przypatrujesz się sobie jako artyście?
A.M.:
Z pewnością, jak prawie każdy z przedstawicieli naszego gatunku, i absolutnie każdy twórca, mam w sobie coś z Narcyza. Nie jest to jednak cecha na tyle dominująca, abym przyglądał się sobie szczególnie często, czy przesadnie bacznie. A jeśli nawet już to robię, to raczej nie zastanawiam się nad tym, czy w danej chwili jestem „tylko” człowiekiem, czy „aż” artystą. Zawsze najbardziej potrzebuję łowienia nastroju. Nie wyobrażam sobie dnia bez poetyckiego, albo i poetycznego, wąchania czasu i miejsca. Tych w których jestem dziś, byłem wczoraj i będę jutro.
E.K.:
A słowo, a muzyka?
A.M.:
To spełnienia i dopełnienia. To logiczne skutki owego wąchania.
E.K.:
I tylko tyle?
A.M.:
To nie jest „tylko”. Ale skoro chcesz więcej… Może być o potyczkach z – własną i cudzą – wrażliwością, albo, co niestety nierzadkie, jej brakiem.
E.K.:
Więcej w tym stwierdzeniu poety i muzyka, czy doświadczonego obojętnością odnośnych decydentów, animatora kultury, pomysłodawcy i realizatora SALONIKÓW Z KULTURĄ, PEJZAŻY Z PIOSENKĘ, i cyklów koncertów KULTURA BEZ BARIER?
A.M.:
Wszystkiego po trochu. Jestem wręcz obrzydliwie zintegrowaną całością.
E.K.:
Całością na pewno. Jednak w temacie obrzydliwości zdecydowane veto. Kręcisz się w tym wszystkim, ale niezwykle urokliwie. Z finezją Twoich trzech autorskich płyt, którymi (w cyklu powtarzalnym co trzy dni) rozpoczynam niemal każdy, ale szczególnie ten gorszy, poranek.
A.M.:
Naprawdę? Nigdy o tym nie mówiłaś.
E.K.:
Bo myślałam, że wiesz, iż lubię się przekonać co jest „PO DRUGIEJ STRONIE”. Nie pogardzę też dopasowywaniem elementów ze „ŚWIATA DO SKŁADANIA” i nie przestraszę się, gdy zauważasz, chyba nie tylko pod moim adresem, „ZA BLISKO STOISZ”.
A.M.:
W przypływie skromności milknę.
E.K.:
Przyrzeknij, że nie na zbyt długo i że ten stan nie przeniesie się na scenę?
A.M.:
Tyle mogę obiecać.
(drugą z serii nie odbytych rozmów z bardem i poetą, Antonim Murackim, prowadzi Ewa Karbowska)
Rozmowy, mam tu na myśli zwłaszcza te nie odbyte, choć przez poetę i barda autoryzowane, z Antonim Murackim to dla mnie przyjemność szczególna. Po pierwsze, zupełnie prywatnie, zaspokajają moją próżność odnośnie tego na ile, tak naprawdę, znając się całe dorosłe życie, znamy się w kwestiach istotnych i na ile czuję i rozumiem to, co robi w ramach swojej rozległej i różnorodnej aktywności twórczej. Po drugie, już także publicznie, sporo mówią o tym co, dla każdego z nas pewnie trochę inaczej, najważniejsze w sztuce.
Ewa Karbowska:
W ramach kontynuowania serii nie odbytych z Tobą rozmów, dziś chciałabym pogadać o czymś niemodnym, a równocześnie, mam nadzieję, dla nas obojga najważniejszym…
Antoni Muracki:
Mianowicie?
E.K.:
O poezji i imperatywach twórczych.
A.M.:
Zabrzmiało bardzo poważnie. Poza tym, w wypadku nas obojga, trochę zabawnie. Bo moglibyśmy , równie dobrze, rozmawiać o tym odwróciwszy role. To jest ja mógłbym przeprowadzić wywiad z Tobą.
E.K.:
Nieskromnie powiem, że masz rację. Ale to ja pierwsza wpadłam na ten pomysł.
A.M.:
No już dobrze. Pytaj…
E.K.:
Od kiedy pojąłeś, że czynne zajmowanie się poezją stanie się głównym zajęciem w Twoim życiu? Albo kiedy dowiedziałeś się, iż Twój imperatyw twórczy zadziała właśnie w tej dziedzinie?
A.M.:
Nie wiem. Nie pamiętam. A nie pamiętam po prostu dlatego, że zaistnienie imperatywu, o którym mówisz, to nie jest moment, to proces. Proces przyglądania się światu i określonej na ten świat wrażliwości. Reszta, tj. pisanie piosenek, albo wierszy, to już tylko tej wrażliwości konsekwencji. Rezultat zasiany w głowie i przelany na kartkę. Czasem, w przypływie, fantazji, talentu, czy czego tam jeszcze chcesz, uzupełniony muzyką. Jeśli więc pytasz kiedy to się zaczęło, to podejrzewam, że w dzieciństwie. Gdzieś między trzepakiem, bramą, boiskiem, czasem piwnicą, a powiedzmy szkołą Na biednym, ale barwnym w ludzkie typy, warszawskim „Gibalaku”. Wiesz przecież, że „Mój Gibalak”, z autorskiej płyty „Za blisko stoisz”, to całkiem solidny kawałek mojej biografii.
A wiersze? Te, rzecz jasna nie tylko własne, była w moim życiu od zawsze. Ich obecności towarzyszyła, i mam nadzieję, że wciąż towarzyszy i towarzyszyć nie przestanie, wiara, iż słowem można, i warto, albo okiełznywać rzeczywistość, albo tylko/ aż dawać ludziom wzruszenie. Tworzyć byty, wprawdzie nierzeczywiste, ale przecież nie niepotrzebne.
E.K.:
Wiem wiem, ale to przecież nie znaczy, że nie mogę dopytać. Dopytam też o formalne początki poetycko-bardowskiej „kariery”, czyli klasycznie – „jak to się zaczęło?”.
A.M.:
Zadebiutowałem poetycko w wieku 18 lat – w „Życiu Literackim” wydrukowano trzy moje wiersze. Dziś je oceniam jako średnie, ale w życiorysie taka informacja nieźle brzmi. Brzmiałaby lepiej, gdyby zastąpić tytuł czasopisma i nazwisko ówczesnego Naczelnego, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Z dobrze brzmiących w biografii notek mam jeszcze kilka -debiut w głównej roli dziecięcej w filmie telewizyjnym Jerzego Antczaka z 1968 „Dokąd wiodą te drogi” i występ w programie telewizyjnym w 1969 roku w programie Janusza Rzeszewskiego „Muzyka łatwa, lekka i przyjemna”. Filmu, na szczęście, nikt dzisiaj nie pamięta; co do programu rozrywkowego – ukazał mi dość wcześnie możliwości manipulacji w telewizji, gdyż wycięto mój głos, parodiujący Jaremę Stępowskiego, a podłożono oryginał. Koniec lat 70-tych do 1981 to czas pierwszych działań artystycznych, których nie muszę się dziś do końca wstydzić, to czas pierwszych festiwalowych szranków, z których często wychodziłem z tarczą. Ukoronowaniem tego okresu miał być występ w debiutach opolskich w 1980. Niestety, na kilka godzin przed koncertem, cenzura zdjęła moją piosenkę „Wesele”, mimo interwencji Andrzeja Ibisa-Wróblewskiego. Taka informacja brzmi prawie tak samo dobrze jak sama piosenka, więc wielkiego uszczerbku na karierze nie odniosłem.
W 1981 Jonasz Kofta zarekomendował mnie do kabaretu „Nowy Świat”, w którym grałem nieprzerwanie przez trzy miesiące do 12 grudnia 1981 roku. Była to pierwsza zawodowa scena, gdzie występowałem u boku znakomitości polskiego kabaretu. I ta informacja brzmi bardzo dobrze, i to bez żadnego „ale”…
E.K.:
Jasne, że dobrze i oczywiste, że bez „ale”. Jednak to już, niestety, albo „stety” historia. A czas mija. Jaki artystycznie, i przede wszystkim AUTORSKO jest Antoni Muracki dziś? Kogo w Nim więcej pieśniarza, czy poety?
A.M.:
Mam nadzieję, a może jedynie złudzenie(??)…, że jestem artystycznie, i nie tylko, dojrzalszy. W czym zresztą nie ma w końcu nic dziwnego. Z jednej strony mam wszak za sobą 3 autorskie płyty (obok już wspomnianej „Za blisko stoisz” są jeszcze „Po drugiej stronie” i „Świat do składania”, że o owocach wieloletniej współpracy z Czechem Jaromirem Nohavicą nie wspomnę, z drugiej, tej bardziej prywatnej, jestem już nie tylko mężem i ojcem, ale i dziadkiem dwóch, oczywiście najpiękniejszych na świecie, wnuczek. Pora więc, chyba na wnioski z własnego życiorysu.
A kogo we mnie więcej, pieśniarza czy poety? To jest nierozdzielne. Nie tylko u mnie przecież…
E.K.:
A teraz abstrakcyjnie. Gdybyś musiał zrezygnować z jakiejś części swojej osoby, a jeszcze dokładniej osobowości, to z czego byłoby najtrudniej?
A.M.:
Z poezji, z poezji naturalnie. Mówię tak, bo takiej odpowiedzi oczekuje się od poety. A tak naprawdę to wcale nie jestem pewien. Przecież żaden normalny człowiek nie analizuje, na co dzień, swojej osobowości. Nawet nie myśli o tym, że – i czy – ją ma. No chyba, że po alkoholu, albo innym świństwie, ale to mam już za sobą.
Ten, którego inni nazywają artystą, miewa najwyżej taką nadzieję. Więc – chyba – ja też.
E.K.:
Co do tego, że też, ja nie mam wątpliwości. Ale, z obawy o to, że – jak na publiczną rozmowę – moglibyśmy zabrnąć za daleko i za głęboko, tymczasem podziękuję Ci za wywiad. Do następnego razu, ma się rozumieć.
A.M.:
Ależ, proszę Cię bardzo. I nie wykluczone, że do następnego.
(FOTO: Maria Malczewska)
Największe hity poezji śpiewanej w Białołęckim Ośrodku Kultury
W niedzielny wieczór na scenie Białołęckiego Ośrodka Kultury, mieszczącego się przy ul. Vincenta van Gogha 1, miłośnicy piosenki poetyckiej usłyszeli największe hity. Wykonywali je znakomici artyści: Małgorzata Zwierzchowska, Żanna Gerasimowa, Aleksander Gierasiński i grupa Bez Jacka. Spotkanie prowadził Antoni Muracki.
Cykl spotkań noszący tytuł „Salonik z kulturą” rozpoczął gospodarz – Antoni Muracki. Podziękował wszystkim osobom przybyłym do BOK. Co prawda tym razem sala nie pękała w szwach, ale jedynym powodem niskiej frekwencji była słoneczna pogoda, która spowodowała wyjazd wielu miłośników saloniku poza miasto, na łono natury.
Jako pierwszy wystąpił Aleksander Grotowski i wykonał oryginalnego „Bluesa ze słowikiem”. Kolejny zaśpiewany przez niego tekst poetycki „Spacer starszego pana” z pewnością poprawił samopoczucie znajdujących się na sali seniorów. Dla odmiany zawołany bard i gitarzysta popisał się wyczuciem pure nonsensu w najczystszym, wydaniu a’ la Witkacy.
Niezwykle ciepło białołęcka publiczność przyjęła Małgorzatę Zwierzchowską, która powróciła na scenę po przerwie spowodowaną ciężką chorobą. Wspólnie z Aleksandrem Grotowskim wykonała piosenki skomponowane między innymi do tekstów Andrzeja Waligórskiego. Znalazły się wśród nich takie utwory jak: „Pogodny poranek ojca Chudzielaka”, „Starszy sierżancie”, „Export – import” czy „Ballada ćwiczebna na tempo i dykcję”
Widzowie mieli również szansę obcować z niezwykle muzykalną poetką, kompozytorką, obdarzoną rozlicznymi talentami, a śpiewającą po rosyjsku Żanną Gerasimową. Rosyjska piosenkarka urzekła publikę własnymi utworami o miłości oraz klasycznymi romansami Wertyńskiego. Akompaniował jej Florian Ciborowski.
Na koniec spotkania niezwykle przepięknie i nastrojowo zabrzmiały piosenki w wykonaniu grupy Bez Jacka w składzie: Zbigniew Maria Stefański, Jarosław Horacy Chrząstek, Wojciech Sokołowski, Mariusz Wilke. Ich repertuar został oparty na poezji Leśmiana. Harmonijne brzmienie było wspaniałym dopełnieniem treści wiersza, który znacząco zyskał na pięknie i znaczeniu w każdym słowie i każdej poetyckiej strofie. Moją uwagę przykuły „Bociany”, opowiadające o pragnieniu jakie drzemie w każdym z nas i o szukaniu swojego miejsca na Ziemi.
Wielkie słowa uznania należą się prowadzącemu salonik Antoniemu Murackiemu, za dobry gust i doskonałą orientację w doborze wykonawców. Rokuje to naprawdę pozytywnie na przyszłość tego muzycznego cyklu w Białołęce, która chętnie gości w miejscowym ośrodku kultury tak wspaniałe osoby. Natomiast artyści stworzyli niepowtarzalny nastrój pełen naturalnego piękna i harmonii.
Warto przyjść do Saloniku!
(FOTO EWA KRZYSIAK)
„Ja mam wtedy sukces jak w trzech pierwszych rzędach ludzie płaczą”
Ma 54 lat, 9 gitar, 3 autorskie płyty, w tym platynową. Wirtuoz gry na gitarze i autor inteligentnych tekstów piosenek. Założyciel znanego „Saloniku z kulturą” oraz tłumacz i wykonawca utworów Jaromira Nohavicy. Prywatnie mieszkaniec Żbikowa. Jego motto życiowe brzmi: „być autentycznym i prawdziwym”. Bard, pieśniarz i poeta – Antoni Muracki.
Redakcja: – Skąd się Pan znalazł w Pruszkowie?
Antoni Muracki – Mieszkali tu moi przyjaciele, a wychowałem i urodziłem się w Warszawie na Woli. W życiu dorosłego człowieka, przychodzą takie chwile, że trzeba, odnaleźć trochę spokoju, dlatego postanowiliśmy się tutaj, bliżej przyjaciół, przenieść. W tym roku minie 10 lat.
R. – Czy jest Pan samoukiem gry na gitarze, czy wychowankiem szkoły muzycznej?
A.M. – Moja przygoda z muzyką zaczęła się w wieku 8 lat. Zacząłem wtedy uczyć się w ognisku muzycznym na akordeonie. Skończyłem podstawową szkołę muzyczną i zdałem egzamin. Ale, jak każdemu niemal młodemu chłopakowi w latach 70, marzyła się gitara.
R. – Skąd się wzięło zainteresowanie poezją śpiewaną?
A.M. –Poezja śpiewana to jednak coś innego niż piosenka autorska, gdzie autor słów i muzyki jest jednocześnie wykonawcą. Tu wszystkie te trzy elementy są jednakowo ważne. Przy gatunku „poezja śpiewana” ktoś bierze tomik wierszy, pisze do tego muzykę, lepszą bądź gorszą i dobrze by było, by miał do tego powód, bo nie widzę sensu tworzenie słabej muzyki do dobrego tekstu. Nie widzę powodu, bo sam tekst Grochowiaka czy Czechowicza(?), ma swoją własną muzykę. I jeżeli muzyka, którą dokładamy do piosenki, nic nie wnosi, nic nie daje, nie stanowi jakiś rozszerzeń interpretacyjnych, a tak było przez długie lata z poezją śpiewaną, z wyłączeniem może Eli Adamiak, która do Harasimowicza robiła piękne rzeczy, to wiersz mógłby, i powinien funkcjonować nadal samodzielnie.
R. – Ale ogólnie przyjęło się mówić „poezja śpiewana”?
A.M. – Właśnie ogólnie się przyjęło mówić „poezja śpiewana” i wszystko wrzucać do jednego worka. Próbuje się piosenkę autorską zaszufladkować, niezależnie od jej stylistycznej różnorodności. Myślę, że do każdego twórcy trzeba podchodzić indywidualnie. Bo ja na przykład się nie utożsamiam z określeniem „kraina łagodności”. Moje teksty w żadnym przypadku nie są łagodne i grzeczne. Próbuję słowem zmieniać rzeczywistość, a nie godzić się z nią. Oczywiście są też wiersze o miłości, przyjaźni i te mają charakter mniej buntowniczy. Ale po co komu ten podział na kategorie i szufladki? Każdy twórca jest indywidualny i albo jest dobry i przekonujący, albo nie…
R. – Czyli, jest Pan…?
A.M. – Ja jestem Antoni Muracki.
R. – I gra Pan…?
A.M. – Gram swoją muzykę, do swoich tekstów. Nawet nie zawsze jest to poezja. To są teksty piosenek. Ja piszę poezję, piszę wiersze i one się rządza inną metryką, inną strukturą.
Jeżeli w moich tekstach piosenkowych gdzieś sie pojawia poezja, to bardzo dobrze. Jeżeli ktoś usłyszy jakieś poetyckie echa, czy trafne porównania, to się z tego bardzo cieszę. Natomiast nie jest to stricte poezja. To jest forma łączna; mam 3- 4 minuty w piosence, żeby przekazać jakieś emocje, działając poprzez słowo i muzykę.
R. – Kiedy i jakie okoliczności sprzyjały poznaniu Jaromira Nohavicy?
A.M. – Poznałem go w 1998 roku na koncercie w Warszawie, w Teatrze na Woli. Poraziła mnie jego wrażliwość, jego muzykalność i charyzma. No, wtedy może jeszcze nie był taki charyzmatyczny, jakim stał się o później, bo był trochę zestresowany tym występem. Był pierwszy raz w Warszawie i obawiał się trochę reakcji widowni. Pierwsze osiemnaście tekstów Jaromira przetłumaczyłem raczej sercem niż głową, bo nie znałem języka, a słownika czesko – polskiego nie było. Były turecko – polskie, chińsko – angielskie. Wszystkie były, tylko słownika najbliższych naszych sąsiadów, Czechów nie mogłem kupić.. Bazowałem więcna tłumaczeniach filologicznych swojego kolegi Tomka Lasoty, który mieszkał długo w Czechach. Zdobyłem telefon do Jaromira, dowiedziałem się, że będzie w 1999 w maju grał w Opolu. Pojechałem tam. On już wtedy cieszył się dość dużą popularnością w swoim kraju, a u nas w ogóle nie był znany. Kompletnie. Nawet próbowałem zarazić kilku kolegów tłumaczy i twórców tym projektem „Jaromirowym” (chodzi o płytę „Świat wg Nohavicy”), ale nikt nie podjął wyzwania , więc zrobiłem to sam. Pokazałem to Jarkowi w Opolu i chyba ta robota spodobała się mu. I tak zaczęła nasza współpraca i przyjaźń, która trwa już ponad 12 lat. Potem zaowocowało to tym, że zostałem managerem Jaromira na Polskę. A sześć lat temu, zaprosiłem do nagrań znakomitości polskiej sceny: Edytę Geppert, Sojkę, Zamachowskiego, „Wolną Grupę Bukowina”, Sikorowskiego, Daukszewicza, ale też i swoje dzieciaki Aleksandra i Jakuba. I powstała płyta „Świat według Nohavicy”.
Moja żona jest artystką malarzem, więc stworzyła całą szatę graficzną. To było bardzo trudne przedsięwzięcie,trwające niemal 3 lata, realizowane w 5 studiach, z udziałem ok. 40 wykonawców i muzyków. Powstał dwupłytowy album piosenek Nohavicy w moich tłumaczeniach, w wykonaniu moimi i moich przyjaciół. Płyta spodobała się słuchaczom na tyle, że zdobyła status platynowej. Potem telewizja nakręciła koncert „Świat według Nohavicy”, który odbył sie w Olsztynie w ramach Spotkań Zamkowych „Śpiewajmy poezję”. Z tego materiału powstała z kolei płyta DVD „Świat według Nohavicy – live”.
R. – Czy przez Nohavicę nie zbacza Pan ze swojej drogi?
A.M. – Nie. Powiem tak – przy Jarku zatęskniłem ponownie za sceną, bo miałem trochę przerwy. Nabrałem ponownie ochoty do większej aktywności twórczej. Przygoda z Jarkiem spowodowała, że znowu byłem bliżej scen. A trasy Jaromira nie były znów takie częste. Więc miałem czas, żeby pisać swoje teksty i na to, żeby tłumaczyć Jego utwory. Ja robię bardzo dużo rzeczy jednocześnie, może nawet za dużo. Godziłem te dwie czynności, czyli koncerty Jaromira, i uprawianie własnego poletka. W tym czasie nagrałem przecież trzy autorskie płyty. Toczyło się to równolegle. Oczywiście, Jaromir jest to wielką osobowością i zawsze istnieje obawa, że będziemy podlegać jej wpływowi, że przejmiemy jej język muzyczny czy literacki. To nie jest moja rola, żeby oceniać na ile moje rzeczy, które powstały po poznaniu Jaromira, są pozbawione Jego wpływów. Myślę, że są jednak inne, bo mamy inną wrażliwość muzyczną. To jest wzajemne przenikanie. Ja myślę, że Jarek coś brał ode mnie, z mojej muzyki, ponieważ słuchał moich tekstów, słuchał mojej muzyki, ja coś może brałem od niego. Na tym polega rozwój muzyczny, artystyczny, że poznajemy ludzi i nasiąkamy nimi.
R. – Czy to, że Pan propaguje czeskich bardów oznacza, że w Polsce nie ma dobrych poetów?
A.M. – Są dobrzy poeci i staram się ich dostrzegać.. Jak się Pan rozejrzy po moich ścianach, to Pan zobaczy głównie polskich artystów i twórców. Mam agencję koncertową i zapraszam na swoje koncerty, na „Saloniki z kulturą”, na festiwale, które tworzę, a mam ich dwa – głównie polskich artystów. Natomiast kultura czeska na tyle jest fascynująca i fenomen śpiewania w Czechach na tyle mnie ujął, a coraz lepiej znam język czeski, że zrobiłem festiwal „Praha na Pradze”, gdzie zaprosiłem 13 czołowych kapel czeskich. Nie tylko z tak zwanego gatunku autorów śpiewających, ale też był znakomity zespół „Buty”, kultowy „Jablkoń”, byli „Indy i Wich”, kapela hip-hopowa, była „Patrola”, która jest stricte kapelą folkowo miejską. O tym w Polsce nikomu się nie śni, co tam sie dzieje, jaki tam jest bogaty ruch muzyczny. Powiem tylko tyle, że jest tam 700 kapel countrowych. W kraju, który jest 4 razy mniejszy od Polski i ma tylko 10 mln ludzi. I to zawodowych nie jakiś szarpidrutów. Czym to jest spowodowane, ten fenomen? Atym, że oni przede wszystkim mają gdzie grać. Mają miejsca, mają festiwale, o których my możemy tylko pomarzyć. Ktoś stworzył w Czechach warunki dla rozwoju rodzimej twórczości. Proszę sobie wyobrazić, że w Ostrawie na jednej ulicy, o nazwie Stodolny jest 90 klubów muzycznych. Ona ma 500 metrów długości. Tam są tylko kluby muzyczne. Można przez 4 dni od czwartku do niedzieli, non stop, z przerwami na godziny poranne, posłuchać każdego rodzaju muzyki – jazzu, bluesa, hip-hopu, rapu, ballady, country, itd. Wypić piwo, zmienić klub, wybrać coś dla siebie i żyć muzyką przez trzy dni. To taki Nowy Świat na odcinku od „palmy” do Świętokrzyskiej, gdzie jest100 klubów muzycznych a Ostrawa ma 4 razy mniej mieszkańców niż Warszawa.
Jak wjeżdżam do Czech, to słyszę czeską muzykę, a jak wracam z Czech, to słyszę angielską. Taka jest miedzy naszymi krajami różnica mądrości, podejścia do rodzimej twórczości. Robię wszystko, żeby propagować polską sztukę, muzykę, poezję. Wsłuchujemy się w anglosaskie, czwartorzędowe produkcje o głupich słowach, prymitywnej muzyce. A nasze piosenki nadaje się w radiu o wpół do trzeciej rano. W Czechach jest inaczej, artyści nie muszą pracować na taksówkach, nie muszą zakładać sklepów z obuwiem, tak jak u nas. Media skutecznie oduczają nas obcowania z polską piosenką…
R. – Jak Pan ocenia polski rynek poezji śpiewanej?
A.M. – Jedno powoduje drugie. To znaczy, jeżeli nie ma nas w mediach, to ma to oczywiste przełożenie na rynek muzyczny. Rynek muzyczny w Polsce jest zdominowany przez trzy duże firmy majors’ów i to oni wiedzą, co chcą sprzedawać i oni to sprzedają. Poprzez wpływ na media, poprzez tworzenie play list. Dyrektor muzyczny Polskiego Radia, nie może w rozmowie ze mną nadać mojej piosenki. Tylko Roda Stewarta! Ta rozrywka jest w pewnym sensie sprzedana, jest to rozdzielnik, w który czasami ktoś się tam wepchnie. Grzegorzowi Turnauowi udało się. Zresztą bardzo go lubię i pozdrawiam.
R. – A co poza muzyką?
A.M. – Wędkuje. Lubię przyrodę, więc często wyjeżdżam w dzikie miejsca, tam lubię kontemplować. Stamtąd płynie dużo inspiracji. Lubię spotykać się z ludźmi. Lubię też samotność. Jak jestem sam i tworzę. Natomiast bardzo mi potrzeba ludzi, żeby mnie budowali, kontaktów, rozmów z innymi artystami.
R. – Jakie jest Pan motto przewodnie w życiu?
A.M. – Być autentycznym, prawdziwym.
R. – Jakie są najbliższe plany na przyszłość?
A.M. – Poza agencją koncertową, prowadzę od 13 lat Fundację Artystyczną TST, co w rozwinięciu brzmi: „trochę starszych talentów”. I organizuję dzięki niej wiele koncertów. Pozyskuję środki z różnych źródeł ,zarówno prywatnych jak i publicznych, ale też i unijnych.
Zrobiliśmy przez fundacje kilkaset występów czy projektów edukacyjnych dla dzieci . Jest tego bardzo dużo. Stworzyłem festiwal „Kultura bez barier”, przy wsparciu środków PFRON-u, czyli państwowego funduszu rehabilitacji osób niepełnosprawnych. Tworzę koncerty integracyjne. Spotykają się artyści z niepełnosprawnością. Zdolni śpiewacy, muzycy, tancerze i ze zdrowymi kolegami artystami tworzą spektakl, widowisko, koncert. Wspólnie przełamując pewien stereotyp barier myślenia. I jeden z takich koncertów będzie w Pruszkowie 10 września w PSM przy Hubala. Następnie „Salonik z kulturą”. To jest moja inicjatywa i mój autorski pomysł. Ze śpiewającymi aktorami, z ludźmi, których, na co dzień rzadko się widuje w przestrzeni publicznej. Najprawdopodobniej odbędzie się 25 września i 27 listopada. Kto wystąpi?. W „Kulturze bez barier”: „Grupa bez Jacka”, znakomici interpretatorzy poezji Leśmiana i również swojej własnej, Olek Grotowski, który jest związany z twórczością Andrzeja Waligórskiego. Jako niespodzianka prawdopodobnie wystąpi Małgosia Zwierzchowska, która po ciężkiej chorobie wraca do śpiewania. Natomiast 25 września obsada jest iście gwiazdorska, bo wystąpi Joanna Trzepiecińska z Bogdanem Hołownią. Mogę ich słuchać długo i namiętnie, bo repertuar zaiste przeuroczy. Wystąpi mój przyjaciel, tłumacz, poeta, aktor Andrzej Ozga ze swoim autorskim recitalem. Jako bonus pojawi się Wit Michaj, w repertuarze cygańskim i rosyjskim. Tak więc – zapowiada się ciekawie.
Jeżeli chodzi o plany na ten rok, to pracuje nad swoją czwartą autorską płytą, która jest na ukończeniu.
Przy okazji, chcę podziękować Tomkowi Malczykowi oraz Grzegorzowi Zegadle, że coś ułatwili mi artystyczną egzystencję w mieście, gdzie obecnie mieszkam.
W weekend, w „Saloniku z Kulturą”, prowadzonym przez Antoniego Murackiego, wystąpiły gwiazdy polskiej estrady: Ewa Kuklińska, Stanisław Zygmunt, Tadeusz Drozda
W Białołęckim Ośrodku Kultury, mieszczącym się przy ul.Vincenta van Gogha 1, po raz kolejny odbyła się interesująca impreza kulturalna. Tym razem Antoni Muracki, gospodarz „Saloniku z Kulturą”, zaprosił na scenę gwiazdy polskiej estrady: Ewę Kuklińską, Stanisława Zygmunta, Tadeusza Drozdę oraz Krzysztofa Dauszkiewicza.
Zadaniem „Saloniku z kulturą” jest prezentacja twórczości literacko-muzycznej wysokiej klasy. Antoni Muracki nawiązuje w ten sposób do dobrych tradycji polskiego kabaretu literackiego, piosenki, w której tekst i muzyka mają jakiś sens, wspaniałych wzorców polskiej poezji i teatru.
W piosence otwierającej każdy spektakl śpiewa publiczności:
Salonik, salonik,
pewnie świata nie zmieni – bo jak
lecz przed światem w nim można się schronić,
bo niepowtarzalny ma smak
[…]
Może uda się ocalić wśród bełkotu
kilka myśli, parę wierszy, jakąś pieśń?
I choć trudno będzie wygrać nam z głupotą,
to przynajmniej łatwiej przyjdzie nam ją znieść.
Czerwcowy „Salonik” miał być wesoły. I taki był, pomimo śmierci Tomasza Służewskiego. Prowadzący imprezę konferansjer i bard podzielił się z białołęcką publicznością przypuszczeniem, że zmarły dyrektor BOK wcale by sobie nie życzył zmiany charakteru przedstawienia z powodu swojej śmierci.
Na scenie wystąpiła rewelacyjna aktorka, tancerka i piosenkarka Ewa Kuklińska, która wykonała największe światowe przeboje gwiazd estrady i filmu (blondynek). Jej nastrojowym przeciwieństwem był satyryk, felietonista, tekściarz, poeta, piosenkarz, gitarzysta i kompozytor Krzysztof Daukszewicz. Wyciszonym tonem dzielił się z publicznością przede wszystkim osobistą refleksją dotyczącą postępowania ludzi reprezentujących nas w Sejmie i Senacie. Obojgu artystom udało się porwać publiczność do wspólnej zabawy, a Ewa Kuklińska nawet zaprosiła miłośnika „Saloniku”, pana Stanisława na scenę. Ich wspólny występ został nagrodzony rzęsistymi oklaskami
Nikogo nie zawiódł kolejny mistrz sceny kabaretowej, polski satyryk, komik, aktor, pełen autoironii Tadeusz Drozda. Opowiadał on różne zabawne historyjki ze swojego życia. Dał też popis tańca i śpiewu, wykonując własny utwór w rytm muzyki disco polo, czym bardzo rozbawił ludzi siedzących na widowni. Równie doskonałym poczuciem humoru oraz inteligentną grą z widzem wykazał się satyryk Stanisław Zygmunt. On także nie stronił od śpiewu, chociaż jego głównym atutem jest kabaretowy monolog (jak sam przyznał).
Warszawski wieczór poezji, muzyki i satyry tradycyjnie zakończył cytowaną powyżej piosenką, Antoniego Murackiego.
Warto przyjść do „Saloniku z Kulturą”. Polecam!
(Tekst i zdjęcia- Ewa Krzysiak wiadomości24.pl 6.06.2011)
„Salonik z kulturą”
(cykl koncertowy Antoniego Murackiego)
Salonik mądrej pieśni
tu można sobie westchnąć
usłyszeć mądre słowo
zadumać się na nowo
Salonik wyobraźni
w nim trochę jakby raźniej
tym wszystkim ciutkę siwym
już prawie nieprawdziwym
Salonik sentymentów
zaklinań i talentów
scena miłosnych wyznań
dom zakurzonych dat –te upiększają świat
Salonik zastanowień
ukrytych w sercu, w głowie –
gitara i mikrofon
oddane filozofom
Salonik na dni chmurne
lub na rozterki durne
w nim bard, chwat, prowadzący
jak magik wszechmogący
Salonik na depresję
na zawaloną sesję –
odwiedźcie go czasami
a potwierdzicie sami
(Ewa Karbowska)
Ewa Karbowska – KONTRATEKSTY NR 175 – www.kontrateksty.pl –
Również o kultur splataniu, plątaniu, czyli o pięknie bez paszportu – odbyta i ….nie odbyta rozmowa z Antonim Murackim
Ta, rozmowa, w kształcie przedstawionym poniżej, tak naprawdę, nigdy się nie odbyła. Odtworzyłam ,z pamięci i notatek, nasze z Tolkiem o kulturze rozważania. Myśl o nadaniu im formy zwartego tekstu wpadła mi do głowy podczas wspólnej kolacji w jednej z warszawskich, ale tu najważniejsze że przede wszystkim gruzińskich, knajpek. W bowiem warunkach dość łatwo, i na myśl i w rozmowie, powraca wątek wielokulturowości.
Ewa Karbowska:
Znamy się tyle lat, a tak naprawdę nigdy nie zapytałam Cię wprost o to, co mnie – etniczną mieszankę Polki, Rosjanki Gruzinki, pociąga i interesuje w Tobie – naturalnie jako artyście – najbardziej.
Antoni Muracki:
????
E.K:
O twój koncertowy, i w ogóle artystyczny, pociąg do zajmowania się pieśniarstwem innych narodów. Coś mi się zdaje, że ze zdecydowaną przewagą tych słowiańskich?…
A.M.:
Z przewagą pewnie tak, ale – jak sama wiesz –wcale nie wyłącznie. W ramach, mam nadzieję, że tylko czasowo – w powodów finansowych – wstrzymanego, a nie całkowicie poniechanego, cyklu PIEŚNI BEZ PASZPORTU, a przecież nie tylko wtedy, zajmowałem się również, na przykład, piosenką francuską. Zawsze fascynowali mnie Jacgues Brel, George Brassens, Boris Vian i inni nadsekwańscy twórcy pieśni i piosenki poetyckiej.
E.K.:
Wiem, wiem. Doskonale pamiętam choćby fantastyczny koncert piosenek Georga Brassensa z udziałem ZESPOŁU REPREZENTACYJNEGO w warszawskim Centrum Kultury ŁOWICKA. Zatrzymajmy się jednak jeszcze przy Słowianach…
A.M.:
No cóż?… Z oczywistych powodów , głównie geograficzno – mentalnych, Słowianie są mi najbliżsi. A ciągłe próby kreatywnego splątywania kultur są tylko naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy. Ten, jak go nazywasz, „pociąg” do prowokowania spotkań i zderzeń między różnymi kulturami zaczął się tak dawno, że trudno powiedzieć o jakimś jednym zdecydowanym momencie początkowym. Mogę oczywiście wspomnieć swoje inspiracje i poczynania związane jakoś tam, przed laty, z odbywającym się na wschodzie Polski festiwalem MALWY,/ nawiasem mówiąc, kilka lat temu, dwie moje autorskie pieśni znalazły się w finale tego Festiwalu/ który zawsze zapraszał i promował, i mam nadzieję, że wciąż to robi, wykonawców zza linii Bugu. Mogę też, przeskakując o parę lat, powiedzieć o swoim zauroczeniu pieśniarstwem i poezją wielkiego rosyjskiego barda, zresztą z Twojego rodzinnego Sankt – Petersburga, Aleksandra Jakowlewicza Rozenbauma. Mogę też przenieść się na południe i dodać coś o ponad dziesięcioletniej, owocującej wciąż trwającymi projektami artystycznymi, współpracy z Czechem Jaromirem Nohavicą, o przekładach pieśni Karela Kryla, Raduzy, Karla Plihala. Mogę też wspomnieć o trzynastu koncertach czeskich wykonawców na warszwskiej Pradze, w cyklu „Praha na Pradze”. Jak widać, i słychać, trochę tego było, jest i, co daj Boże, jeszcze będzie?…. Od czego więc mam zacząć?
E.K.:
Może od Jarka Nohavicy? W końcu zajął Ci, i wciąż na szczęście zajmuje, ładny kawałek artystycznego życia.
A.M.:
Jarka usłyszałem po raz pierwszy w 1998 roku w Warszawie, na Jego recitalu podczas Przeglądu Piosenki Autorskiej i zrobił na mnie ogromne wrażenie. Sam od wielu lat piszę i wykonuję własne ballady. Po koncercie w Teatrze na Woli poczułem imperatyw, by tłumaczyć teksty Nohavicy. Na początku było to trudne, bo wcale nie znałem czeskiego. Determinacja okazała się jednak na tyle silna, że zaowocowała najpierw dużym projektem koncertowym p.t. NOHAVICA PO POLSKU, a potem dwoma dwupłytowymi (studyjnym i koncertowym) wydawnictwami fonograficznymi p.t. „Świat wg Nohavicy”.
E.K.:
Nie masz czasem wrażenia że, o ile ograniczymy się tylko do tematu splatania kultur, a pominiemy Twoje całkowicie autorskie zatrudnienia estradowe i płytowe, to ten świat na który przez lata patrzyłeś, i patrzysz, oczami Jarka Nohavicy trochę Cię zdominował?
A.M.:
Nie. Dokonaniom twórczym Jaromira poświęciłem tyle czasu i energii, że zawsze będą oni, tj. i twórca i tworzywo, dla mnie bardzo ważni. Nie mam jednak zamiaru, nawet jeśli chodzi tylko o wycinek działalności dotyczący zderzenia kultur, ograniczać się do tego, co niesie ze sobą Jego „dzieło” i Jego wrażliwość. Mówiliśmy już przecież i o Francuzach, i o Rosjaninie Aleksandrze Rozenbaumie, a to – zapewniam Cię – daleko nie wszystkie moje artystyczne marzenia i plany.
E.K.:
ile wiem marzysz o zaproponowaniu jakiejś formy współpracy właśnie Aleksandrowi Rozenbaumowi?
A.M.:
Jeśli tylko Mistrz znajdzie czas i wyrazi ochotę. Ja jestem gotów. Ale to na razie tyle na ten temat.
E.K.:
No to zmieńmy temat i wróćmy do sygnalizowanej wcześniej finansowej konieczności zawieszenia wymyślonej przez Ciebie konkursowo – koncertowej formuły PIEŚNI BEZ PASZPORTU. Czy naprawdę, w zjednoczonej Europie nie ma pieniędzy na zjawiska w tak fajny sposób promujące potrzebę kulturalnej wielobarwności?
A.M.:
Mnie też to dziwi, ale nie ma. Zabrakło, przynajmniej dla mnie, nawet na przybliżenie piosenki gruzińskiej, tak przecież dla nas egzotycznej i z pewnością ciekawej. Widocznie potrzeba festynów nad Wisłą przewyższa potrzebę propagowania kultury wysokiej. Szczególnie u tych, co samozwańczo mianowali się nosicielami kulturalnej misji.
E.K.:
Jest aż tak źle?
A.M.:
Czasami jeszcze gorzej. Chociaż… skoro w wywiadzie, którego nie było udało się udało się poruszyć aż tyle wątków, to….
E.K.:
To jest jeszcze cień nadziei?
A.M.:
Tak długo, jak długo ,przynajmniej my dwoje, w to wierzymy.
E.K.:
I jak długo mogę Ci za TAKI wywiad podziękować.
A.M.:
A ja odwzajemnić się podziękowaniem.
Ewa Karbowska 25.04.11
Warto chronić magnolie – tekst nie tylko botaniczny
MOTTO:
„jak magnolia?”
kwiat magnolii
jego przechodząca w różowość niewinna biel
i delikatny zapach
pod ścisłą ochroną
broniony przed ludzkim dotykiem
powodowanym żądzą posiadania
można jedynie
wąchać i patrzeć
od czasu do czasu wolno też
pozbierać spod drzewa
opadłe płatki
a nawet całe kwiaty
wszystko dlatego że ceni się unikalność
dostrzega wyjątkowość
gatunku i każdej pojedynczej rośliny
a względem człowieka podobno tak się nie da?
Dylemat o którym mowa w powyższym wierszu może dotyczyć – i dotyczy – człowieka w ogóle. Jednak, mówiąc zupełnie szczerze, odnosi się przede wszystkim do tych bardziej wrażliwych ludzkich egzemplarzy w szczególe. W jeszcze bardziej dojmujący sposób dotyka artystów. A nierozerwalny jest z losem tych spośród nich, którzy mają dość talentu, odwagi i determinacji by śpiewać poezję.
W latach słusznie minionego ustroju, pamiętam to dobrze, było ich znacznie więcej, niż dziś. Fundując katharsis reszcie społeczeństwa byli niekiedy rodzajem bodźca do myślenia i działania, a nawet zastępczą formą sumień swoich rodaków.
Czasem zapełniali publicznością wielkie sale, kiedy indziej maleńkie zakonspirowane piwnice. Zawsze jednak byli częścią zbiorowego nurtu świadomości, a nawet społecznego krwioobiegu.
Teraz, w wolnej Polsce miejsca dla nich jakby coraz mniej. Z rzadka trafi się jakaś feta, jakiś odnotowany publicznie jubileusz. Ale tak na co dzień zapełniają raczej kąty, których nie zdążyła zająć słowno – muzyczna papka wespół z bełkotem.
Takie, przyznaję nieco gorzkie, refleksje naszły mnie, może trochę paradoksalnie, po dwóch znakomitych koncertach, które były właśnie, wzmiankowanymi powyżej, fetami. Najpierw (10.04.2111) w III programie Polskiego Radia odbył się fenomenalny jubileuszowy –w 50-lecie urodzin i 30-lecie pracy artystycznej – koncert Mirka Czyżykiewicza. Dokładnie tydzień później – 17.04.2011 – w warszawskim Białołęckim Ośrodku Kultury – miała miejsce kolejna wielka śpiewacza uczta. Koncert promujący „najmłodsze dziecko” – wymyślonego i konsekwentnie realizowanego przez Antoniego Murackiego – projektu NOHAVICA PO POLSKU. Tym razem chodziło o koncertową (CD + DVD) wersję dwupłytowego albumu „Świat wg Nohavicy”. Obok dwóch już wcześniej wymienionych artystów, i naturalnie samego czeskiego barda Jaromira Nohavicy, oraz towarzyszącego Im niebanalnego zespołu muzycznego, na scenie (w kolejności mojej pamięci) magię uprawiali: Elżbieta Wojnowska, Aleksandra Drzewiecka, Tadeusz i Piotr Woźniakowie, Zbigniew Zamachowski, Andrzej Ozga, Paweł Orkisz i Jakub Muracki.
Zgodnie z założeniami i oczekiwaniami zebranych, dotyczy to obydwu omawianych koncertów, publiczność najpierw siedziała jak zaczarowana, albo zahipnotyzowana, by na finał urządzić owacje na stojąco. O merytorycznej zawartości tego czarowania nie opowiem, bo żaden znany mi język nie posiada adekwatnych po temu słów. To trzeba, lub trzeba było, zobaczyć i usłyszeć. Zdradzę tylko, co pomyślałam za każdym z dwóch razów. Przychodziło mi mianowicie do głowy, że WARTO CHRONIĆ MAGNOLIE.