(drugą z serii nie odbytych rozmów z bardem i poetą, Antonim Murackim, prowadzi Ewa Karbowska)
Rozmowy, mam tu na myśli zwłaszcza te nie odbyte, choć przez poetę i barda autoryzowane, z Antonim Murackim to dla mnie przyjemność szczególna. Po pierwsze, zupełnie prywatnie, zaspokajają moją próżność odnośnie tego na ile, tak naprawdę, znając się całe dorosłe życie, znamy się w kwestiach istotnych i na ile czuję i rozumiem to, co robi w ramach swojej rozległej i różnorodnej aktywności twórczej. Po drugie, już także publicznie, sporo mówią o tym co, dla każdego z nas pewnie trochę inaczej, najważniejsze w sztuce.
Ewa Karbowska:
W ramach kontynuowania serii nie odbytych z Tobą rozmów, dziś chciałabym pogadać o czymś niemodnym, a równocześnie, mam nadzieję, dla nas obojga najważniejszym…
Antoni Muracki:
Mianowicie?
E.K.:
O poezji i imperatywach twórczych.
A.M.:
Zabrzmiało bardzo poważnie. Poza tym, w wypadku nas obojga, trochę zabawnie. Bo moglibyśmy , równie dobrze, rozmawiać o tym odwróciwszy role. To jest ja mógłbym przeprowadzić wywiad z Tobą.
E.K.:
Nieskromnie powiem, że masz rację. Ale to ja pierwsza wpadłam na ten pomysł.
A.M.:
No już dobrze. Pytaj…
E.K.:
Od kiedy pojąłeś, że czynne zajmowanie się poezją stanie się głównym zajęciem w Twoim życiu? Albo kiedy dowiedziałeś się, iż Twój imperatyw twórczy zadziała właśnie w tej dziedzinie?
A.M.:
Nie wiem. Nie pamiętam. A nie pamiętam po prostu dlatego, że zaistnienie imperatywu, o którym mówisz, to nie jest moment, to proces. Proces przyglądania się światu i określonej na ten świat wrażliwości. Reszta, tj. pisanie piosenek, albo wierszy, to już tylko tej wrażliwości konsekwencji. Rezultat zasiany w głowie i przelany na kartkę. Czasem, w przypływie, fantazji, talentu, czy czego tam jeszcze chcesz, uzupełniony muzyką. Jeśli więc pytasz kiedy to się zaczęło, to podejrzewam, że w dzieciństwie. Gdzieś między trzepakiem, bramą, boiskiem, czasem piwnicą, a powiedzmy szkołą Na biednym, ale barwnym w ludzkie typy, warszawskim „Gibalaku”. Wiesz przecież, że „Mój Gibalak”, z autorskiej płyty „Za blisko stoisz”, to całkiem solidny kawałek mojej biografii.
A wiersze? Te, rzecz jasna nie tylko własne, była w moim życiu od zawsze. Ich obecności towarzyszyła, i mam nadzieję, że wciąż towarzyszy i towarzyszyć nie przestanie, wiara, iż słowem można, i warto, albo okiełznywać rzeczywistość, albo tylko/ aż dawać ludziom wzruszenie. Tworzyć byty, wprawdzie nierzeczywiste, ale przecież nie niepotrzebne.
E.K.:
Wiem wiem, ale to przecież nie znaczy, że nie mogę dopytać. Dopytam też o formalne początki poetycko-bardowskiej „kariery”, czyli klasycznie – „jak to się zaczęło?”.
A.M.:
Zadebiutowałem poetycko w wieku 18 lat – w „Życiu Literackim” wydrukowano trzy moje wiersze. Dziś je oceniam jako średnie, ale w życiorysie taka informacja nieźle brzmi. Brzmiałaby lepiej, gdyby zastąpić tytuł czasopisma i nazwisko ówczesnego Naczelnego, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Z dobrze brzmiących w biografii notek mam jeszcze kilka -debiut w głównej roli dziecięcej w filmie telewizyjnym Jerzego Antczaka z 1968 „Dokąd wiodą te drogi” i występ w programie telewizyjnym w 1969 roku w programie Janusza Rzeszewskiego „Muzyka łatwa, lekka i przyjemna”. Filmu, na szczęście, nikt dzisiaj nie pamięta; co do programu rozrywkowego – ukazał mi dość wcześnie możliwości manipulacji w telewizji, gdyż wycięto mój głos, parodiujący Jaremę Stępowskiego, a podłożono oryginał. Koniec lat 70-tych do 1981 to czas pierwszych działań artystycznych, których nie muszę się dziś do końca wstydzić, to czas pierwszych festiwalowych szranków, z których często wychodziłem z tarczą. Ukoronowaniem tego okresu miał być występ w debiutach opolskich w 1980. Niestety, na kilka godzin przed koncertem, cenzura zdjęła moją piosenkę „Wesele”, mimo interwencji Andrzeja Ibisa-Wróblewskiego. Taka informacja brzmi prawie tak samo dobrze jak sama piosenka, więc wielkiego uszczerbku na karierze nie odniosłem.
W 1981 Jonasz Kofta zarekomendował mnie do kabaretu „Nowy Świat”, w którym grałem nieprzerwanie przez trzy miesiące do 12 grudnia 1981 roku. Była to pierwsza zawodowa scena, gdzie występowałem u boku znakomitości polskiego kabaretu. I ta informacja brzmi bardzo dobrze, i to bez żadnego „ale”…
E.K.:
Jasne, że dobrze i oczywiste, że bez „ale”. Jednak to już, niestety, albo „stety” historia. A czas mija. Jaki artystycznie, i przede wszystkim AUTORSKO jest Antoni Muracki dziś? Kogo w Nim więcej pieśniarza, czy poety?
A.M.:
Mam nadzieję, a może jedynie złudzenie(??)…, że jestem artystycznie, i nie tylko, dojrzalszy. W czym zresztą nie ma w końcu nic dziwnego. Z jednej strony mam wszak za sobą 3 autorskie płyty (obok już wspomnianej „Za blisko stoisz” są jeszcze „Po drugiej stronie” i „Świat do składania”, że o owocach wieloletniej współpracy z Czechem Jaromirem Nohavicą nie wspomnę, z drugiej, tej bardziej prywatnej, jestem już nie tylko mężem i ojcem, ale i dziadkiem dwóch, oczywiście najpiękniejszych na świecie, wnuczek. Pora więc, chyba na wnioski z własnego życiorysu.
A kogo we mnie więcej, pieśniarza czy poety? To jest nierozdzielne. Nie tylko u mnie przecież…
E.K.:
A teraz abstrakcyjnie. Gdybyś musiał zrezygnować z jakiejś części swojej osoby, a jeszcze dokładniej osobowości, to z czego byłoby najtrudniej?
A.M.:
Z poezji, z poezji naturalnie. Mówię tak, bo takiej odpowiedzi oczekuje się od poety. A tak naprawdę to wcale nie jestem pewien. Przecież żaden normalny człowiek nie analizuje, na co dzień, swojej osobowości. Nawet nie myśli o tym, że – i czy – ją ma. No chyba, że po alkoholu, albo innym świństwie, ale to mam już za sobą.
Ten, którego inni nazywają artystą, miewa najwyżej taką nadzieję. Więc – chyba – ja też.
E.K.:
Co do tego, że też, ja nie mam wątpliwości. Ale, z obawy o to, że – jak na publiczną rozmowę – moglibyśmy zabrnąć za daleko i za głęboko, tymczasem podziękuję Ci za wywiad. Do następnego razu, ma się rozumieć.
A.M.:
Ależ, proszę Cię bardzo. I nie wykluczone, że do następnego.
(FOTO: Maria Malczewska)